sobota, 21 maja 2016

Poczekajka - Katarzyna Michalak

Książka (to określenie w odniesieniu do Poczekajki sprawia, że serce mi krwawi) z założenia (autorki) zapewne miała być zabawna. Problem jednak w tym, że K. M. zabawna nie jest. Jej dowcip jest dość ciężki, bywa prostacki a na dodatek jest tragi(komi)cznie poważna jeśli chodzi o jej twórczość. Do swojego pisarstwa podchodzi tak serio, że pisanie książek (taśmowo) traktuje jak misję, która ma zmotywować kobiety do spełniania marzeń. I albo są to marzenia o wiejskiej chacie w środku lasu i facecie, albo o seryjnych gwałtach, które w mniemaniu K. M. chyba są bardzo cool.

Poczekajka to spełnienie tego pierwszego marzenia. Mamy więc Patrycję - lekarkę weterynarii. Największym marzeniem Patrysi jest znalezienie kochanka i leśnej chatki z magicznej wizji jakiej doznała. Skąd te wizje? Czy panna jest jakimś medium, posiada nadprzyrodzone zdolności? Nie, chyba nie jest bo nie ma w tym dziele żadnej wzmianki na temat jakoby Pati czy to od dziecka wyróżniała się jakimiś nadprzyrodzonymi mocami, czy też uległa jakiemuś wypadkowi, który by je uruchomił, czy może po prostu ćpa i widzi jednorożce. No ale wizję są, pojawiają sie znienacka. Szuka więc Pati kawalera i chałupy wszędzie gdzie tylko się da a drogę wskazuje jej wahadełko. Magiczne wahadełko (bo to także powieść o czarownicach, znachorkach, wiedźmach i wiedźminkach), które chyba się zepsuło bo dziewczyna jeździ i szuka, i wciąż tego wymarzonego Amre znaleźć nie może. Dlaczego właśnie Amre a nie jakiś swojski Tomek, Krystian czy inny Marek? A cholera go wie.

Mamy też wioskę w środku lasu, mamy wieśniaków, zatrzymanych w rozwoju gospodarczym, intelektualnym, ewolucyjnym i kulturowym jakieś 150 lat temu, no i w końcu mamy  kilku facetów i chatynkę w lesie.

Patrysia jest młoda, ładna i... głupsza od swoich butów. Skończyła studia weterynaryjne i pracuje w jakiejś lecznicy, ale zamiast czytać fachową literaturę, doszkalać się, bo bidula naprawdę niczego ze studiów nie wyniosła (zwierzęta pod jej opieką albo umierają albo żyją – jak Bozia da), bohaterka zaczytuje się w magicznych poradnikach, magicznych czasopismach, horoskopach, wróży sobie, bywa na sabatach*, no i szuka faceta.

*Sabat pojawia się w książczynie ni z gruchy ni z pietruchy. Sabaty to jak wiadomo rzecz oczywista w XXI wieku, więc niby jest on tajemnicą i odbywa się w miejscu do którego nie trafia byle kto, ale trafić może każdy. Trzeba mieć tylko miotłę i kota. Kota można sobie pożyczyć a miotłę ukraść sprzataczce i tadam! wchodzimy na sabat, o ktorym nikt nie wie... Trochę niezrozumiałe, wiem. Ale cała książka jest taka.

Postać Patrycji chyba miała być sympatyczna, spontaniczna i optymistyczna. Wyszła naiwna, labilna emocjonalnie i ogólnie jakaś taka tępawa. Taki stereotypowy pustaczek.

Z ciekawości zaliczyłam kilka książek tej pani i każda jest w mniejszym bądź większym stopniu bardzo zła. Poczekajka jak na razie prowadzi w moim rankingu. Jej książki są złe dlatego, że:

1. są absolutnie oderwane od rzeczywistości
2. charakterystyczna w jej pisarstwie jest płytkość postaci, fabuły i całej reszty
3. są napisane po prostu bardzo, bardzo źle

Trudno wybrać jakiś przykład bo właściwie całość jest absurdalna ale spróbuję.

Ad. 1. Patrycja jedzie na Ukrainę.  Z Warszawy do przejścia granicznego w Dorohusku jest jakieś 270 km.
Patrycja jedzie na tę Ukrainę, jeździ sobie po niej, nie znajduje tam swego Amre, wraca więc do Polski, jedzie dalej, wjeżdża w las, psuje się jej auto (w międzyczasie „spaceruje” nim po lesie), potem holuje ją na lince jakiś zabłąkany na leśnej drodze traktor (zdziwienie Patrysi – skąd na leśnej drodze traktor? No bo przecież po leśnych drogach, po których poruszają się auta traktory nigdy nie jeżdżą), Patrysia na holu wypatruje wśród leśnego gąszczu chałupę z wizji, wysiada w trakcie jazdy, potem idzie pieszo do miasta gdzie załatwia wszelkie formalności związane z najmem chaty (formalności, wszystkie, załatwia się u, a jakże!, jednej pani sekretarki), potem wraca na pieszo do wsi już jako najemca, potem dostaje w łeb od księdza... To wszystko dzieje się w ciągu JEDNEGO dnia. Zaginanie czasoprzestrzeni – niejedno prawo fizyki, czerwone ze wstydu, powinno uczyć się od Michalak.

Ad. 2. Przecież marzeniem każdej kobiety jest książę na białym/czarnym koniu. To determinuje życie każdej z nas i dla tego chłopa, tudzież konia, jesteśmy w stanie porzucić swoje dotychczasowe życie i zmienić je o 180 stopni. Bohaterki kreowane przez autorkę to w znakomitej większości panny po tych poważnych (medycznych zazwyczaj) studiach ale tak durnowate, że człowiek w trakcie lektury zaczyna zastanawiać się jakim cudem jedna z drugą przebrnęła przez podstawówkę. Płytkie, głupie i naiwne (w przypadku Patrycji można odnieść wrażenie, że jest wręcz trochę niedorozwinięta) – takie ideały kreuje nasze „dobro narodowe” Kasia. M.

Ad. 3. Patrycja wsiada do autobusu i chce się z wdzięczności rzucić kierowcy na szyję. Zdanie później Patrycja stoi w szczerym polu. Kolejne zdanie i Patrycja zrozpaczona opiera głowę na kierownicy. Dwa zdania później Patrycja kładzie się spać w swoim domu. Myślałam, że to jakiś błąd w druku, ale nie. To naprawdę jest tak napisane.

Zastanawia mnie dlaczego Pati pojechała na Mazury PKS-em skoro ma samochód. Skąd wzięła się w tym szczerym polu. Jakim cudem znalazła się w samochodzie? Nie mam bladego pojęcia. Michalak chyba też bo międzyczas (nie)sprawnie omija.

No ten jej specyficzny „ciężki dowcip”, który nie śmieszy bo zazwyczaj ani nie pasuje do sytuacji ani do osoby.

O Poczekajce można napisać jeszcze więcej, bo najróżniejszych kwiatków i absurdów jest tam bez liku ale szkoda mi już czasu i chciałabym zapomnieć, że ten dziwny twór trafił w moje ręce.

W czasach gdy prowadziłam bardzo intensywny tryb życia, jednocześnie studiowałam, wychowywałam małe dzieci i pracowałam, lubiłam się czasem odmóżdżyć przy lekturach nie wymagających myślenia i zapamiętywania. W tamtym okresie miałam znajomą, która zaczytywała się Harlequinach. Czasem więc pożyczałam sobie od niej torbę tychże romansideł i robiłam sobie intelektualny reset. I muszę przyznać, że choć w większości są to lektury bardzo niskich lotów to przysięgam – żaden nie był tak fatalnie napisany jak Poczekajka.

wtorek, 19 maja 2015

Mój demokratyczny wqurw

 Większość nas żyje w ostatnich dniach wyborami prezydenckimi. Zarówno świat rzeczywisty jak i ten wirtualny roi się od „świadomych” obywateli, „świadomie” wybierających swą władzę. Prezydenta, który ma sprawić, że wszystkim nam będzie się żyło miło, lekko, łatwo i przyjemnie.

Po raz pierwszy, od czasu gdy uzyskałam prawa wyborcze, nie pójdę do urny i nie oddam swojego głosu. I nie do końca dlatego, że żaden z kandydatów nie spełnia moich oczekiwań, choć po części jest to prawda. Nie do końca też dlatego, że sądzę, że i tak nic się zmieni, choć patrząc wstecz rzeczywiście można poddać się wszechobecnemu zniechęceniu.

Nie pójdę bo doszłam do wniosku, że nie lubię demokracji. Szczególnie tej w Polskim wydaniu. Dlaczego? Ano dlatego, że 90% społeczeństwa nie ma zielonego pojęcia za kim i za czym głosuje. Podobnie jak w przypadku każdej choroby warto byłoby zacząć od profilaktyki. Nauczyć ludzi polityki, dać im wiedzę niezbędną do dokonania dobrego wyboru. Statystycznie najwięcej głosów oddają ludzie bardzo młodzi, dla których uzyskanie pełnoletności i możliwość zagłosowania jest frajdą ale też przejawem ich wiary w siłę własnych, nie do końca jeszcze doprecyzowanych przekonań. Ludzie, którzy nie mieli okazji jeszcze popracować ale chcą lepszej pracy, US im jeszcze nie ciąży ale już żądają obniżenia podatków, nie posiadają dzieci ale podpisują się pod obowiązkiem szkolnym dla 6 latków.

Drugą grupą są ludzie starsi, wychowani na patriotycznej paszy jaką karmił ich komunizm. Ludzie, którzy mieli już szansę na wykazanie się i dali dupy dwukrotnie. Pierwszy raz gdy u władzy byli komuniści drugi raz gdy tych komuchów trzeba było pogonić gdzie pieprz rośnie. W żadnym z tych przypadków się nie popisali, bo komuna, za ich przyzwoleniem, trwała lat kilkadziesiąt a za drugim razem dopuścili do tego aby trwała dalej pod postacią Millerów i innych starych wyjadaczy. Ludzie z poprzedniego systemu powinni na zawsze, z wilczym biletem w kieszeni, zejść z politycznej sceny. Inna grupą jest starsze pokolenie glosujące na PiS. I tu podobnie – stara gwardia chce decydować o życiu młodych ludzi. Patrzą ze wzruszeniem na swoje dzieci, swoje wnuki ale chcą decydować o posiadaniu dzieci przez innych ludzi. Przeżyli swoje, niech się zajmą rozpieszczaniem wnuków. Może to okrutne ale odebrałabym prawo do głosowania ludziom, którzy przekroczyli wiek emerytalny.

Do urn wyborczych podchodzi coraz mniej ludzi w sile wieku. Czyli tych najcenniejszych dla każdego kraju – pracujących na swe, wątłe w przyszłości, emerytury - podatników. Dlaczego oni rezygnują? Pewnie dlatego, że mają większą świadomość tego, ze nikt dla nich i za nich niczego nie zrobi jeśli nie zrobią czegoś sami dla siebie. A jeśli nie ma propozycji, która gwarantowała by im pomoc w ich pracy, robią dalej swoje. System przyzwyczaił ich i poniekąd zmusił do kombinowania i lawirowania więc zniechęceni i zgorzkniali dalej lawirują i kombinują. Aby przetrwać. 

Demokracja w Polskim wydaniu jest systemem najgorszym z możliwych. Każdy może zostać prezydentem, każdy może zasiąść w poselskim fotelu. Czy to robotnik oderwany prosto od taśmy produkcyjnej czy rockman, który w końcu wytrzeźwiał i doszedł do wniosku, że nie chce już śpiewać teraz porządzi narodem. Ministrem finansów może zostać historyk a ministrem edukacji ekonomista. Albo rolnik. Nie mają znaczenia doświadczenie, umiejętności, możliwości a jedynym warunkiem jaki muszą spełnić jest ich chcenie.

We wczesnym systemie parlamentarnym osoby rządzące pochodziły wyłącznie z arystokracji, później dołączyli do nich ówcześni biznesmeni. A możliwość decydowania o losach kraju była funkcją honorową, społeczną i zaszczytem a nie, tak jak dziś, dobrze płatną posadą. Ludzie posiadający swoją kasę nie szli do parlamentu z chęci nabicia sobie kabzy bo nie mieli potrzeby dorabiania się. Dziś? Jak to możliwe aby w radzie miasta czy nawet w sejmie zasiadał bezrobotny? Jak młody człowiek, który niedawno skończył studia, albo i nie, i nie potrafił znaleźć sobie pracy przez rok, dwa czy więcej, w tej chwili jest osobą, która ma prawo decydować o tym jak będzie funkcjonować miasto, gmina czy kraj? Oczywiście jest wytłumaczenie jedno. Politykiem może dziś być każdy, kogo wybierzemy w wolnych, demokratycznych wyborach...

Demokracja polska jest bardziej podobna do totalitaryzmu niż nam się wydaje. Głosujemy na partie a nie na ludzi. Poddajemy się władzy większości, która działa na szkodę kraju i obywateli bo działa wyłącznie dla dobra prywatnych interesów. Jesteśmy uzależnieni od decyzji ludzi, którzy nie mają zielonego pojęcia o zarządzeniu narodem a ich bytność w sejmie ma na celu jedynie nagromadzenie środków na kolejne lata wygodnego życia. Nie mamy wpływu na ich decyzje, nie mamy możliwości odwołania ich ze stanowisk ani rozliczenia ich pracy.

W świecie idealnym polityk dostawałby swoją wypłatę za dobrze wykonaną robotę. Po jej skończeniu. W Polsce płacimy naszym politykom, awansem, z góry. A ich wypłaty są nieproporcjonalne do ich pracy, o ile w ogóle o jakiekolwiek ich pracy można mówić. Wszak puste fotele w sejmie czy przysypiający podczas głosowań posłowie to obrazek wcale nie unikatowy. Płacimy za obietnice nie za wyniki. Forma wypłat jest zupełnie odwrotna od tego co się dzieje w normalnych zakładach pracy, gdzie wypłatę dostaję za pracę jaką wykonam a nie za obietnicę owej pracy. A przecież to jest ich praca a my jesteśmy ich pracodawcami. Który pracodawca zapłaci mi albo tobie za to, że mu obiecasz, że będziesz pracował? Absurd. Wychodzi na to, że jesteśmy bogatym społeczeństwem, którego stać na demokratyczne wyrzucanie pieniędzy w błoto. Fundujemy naszym głodnym politykom kolacje w wysokości jednomiesięcznej pensji, płacimy za ich bilety w komunikacji miejskiej i krajowej, finansujemy kampanie wyborcze, płacimy za robienie nam krzywdy. A czy na świecie nie odbywa się to przypadkiem tak, że kandydaci do parlamentów, pretendenci do prezydenckich tronów finansują swoje kampanie z własnych a nie partyjnych środków, które pochodzą z kieszenie podatników?

Polska, biedna i nieco upośledzona siostra Europy. 




JolKa